Dla nas i przewodniczek, wędrówka rozpoczęła się już w Polsce. Dwa busy, jeden z Warszawy, drugi z Wrocławia, ruszyły rano na zachód, a kawał drogi był przed nami. Kilkanaście godzin, kilka postojów, aby dotrzeć na miejsce.
Po pożegnaniu się z dziewczynami, czekaliśmy przed romańskim kościołem na naszych gospodarzy. Kilkuset gospodarzy jeśli miałbym być precyzyjny. W morzu berzowych mundurów, które powoli wlewało się do miejscowości, byli ludzie, którzy mieli nam towarzyszyć przez następne 3 dni, między innymi młody ksiądz Jean-Baptiste i nasz tłumacz Gabriel, dzięki któremu rozumieliśmy treść apeli i kazań podczas Mszy Świętych. Po pierwszej z nich wyruszyliśmy na szlak. Widoki były przepiękne, a wioska, z której wychodziliśmy prawie w całości składała się z domów zbudowanych z kamienia, tak jak górujące nad nimi ruiny zamku. Drzewa w lasach, które mijaliśmy i droga przed nami, całe były w liściach wszystkich kolorów. A pogoda? Cudna. Szliśmy sami, raz na jakiś czas mijaliśmy francuzów, ale dopiero po przybyciu na miejsce biwaku, mieliśmy okazję porozmawiać z kimś dłużej. Pomimo tego, że wieczór był całkiem ciepły, miło było posiedzieć przy ogniu gotując kolację, a jeszcze milej postać przy dwóch ogromnych ogniskach, patrząc na naszych gospodarzy podczas ich scenek i słuchając śpiewu, i śmiechu z kilkuset gardeł.
Drugiego dnia mieliśmy sporo kilometrów do przejścia, a to był dopiero początek atrakcji. W czasie jednego z postojów czekały na nas warsztaty z francuską ekipą technik wysokogórskich. Pierwszy i mam nadzieję nie ostatni raz w życiu, mogłem zjechać z 30 metrowej ściany skalnej na linie. Polecam widoki z góry, nie polecam jednak patrzyć w dół. Niestety przyszło nam za ten postój ( i jeszcze jeden w miasteczku mijanym po drodze) zapłacić jeszcze tego samego dnia. Mianowicie, kiedy byliśmy już dosyć blisko miejsca noclegu, zastał nas wieczór. Postanowiliśmy zanocować parę kilometrów od celu. Mała niewygoda, jednak rano dogonienie innych wędrowników nie zabrało nam dużo czasu i zdążyliśmy jeszcze przed mszą. Tego dnia, w końcu dotarliśmy do celu. Po południu mogliśmy już zobaczyć Vézelay między drzewami, kiedy wychodziliśmy z lasu. Średniowieczna zabudowa, a zwłaszcza bazylika wyglądały jeszcze piękniej, kiedy wieczorem mogliśmy ją zobaczyć z bliska. Pochód dwóch i pół tysiąca mężczyzn trzymających płonące pochodnie, wchodzących do miasta, w którym na codzień żyje mniej niż 600 osób, musi z daleka wyglądać jak oblężenie. Kiedy podeszliśmy pod kościół, mieszkańcy już stali na placu czekając na nas. Zrobili miejsce przed drzwiami wiedząc, że zaraz, powtarzając śpiew „Kyrie Eleison, miserere nostri”, wejdziemy do środka kościoła, w którym nie pozostało nawet skrawka wolnej przestrzeni. Po wejściu, w drzwiach pojawił się wielki relikwiarz św. Marii Magdaleny dźwigany na barkach dwóch mężczyzn, a za nimi procesja z kapłanem okrytym złotą kapą, z monstrancją w dłoniach. Szedł przez środek ciemnej, zatłoczonej nawy głównej, przez dym kadzidła do ołtarza. Tłum ludzi mimo ścisku klękał przed Najświętszym Sakramentem, a kiedy monstrancja stanęła już przed nami, przez kolejne 3 godziny adorowaliśmy Jezusa, przy muzyce kilkudziesięcioosobowego chóru i orkiestry.
Następnego dnia po Mszy i apelu kończącym wędrówkę, zeszliśmy kilka kilometrów, do położonego w dolinie, pobliskiego Saint-Père. Z miejsca, gdzie kąpaliśmy się w lodowatej wodzie, widać było jeszcze bryłę romańsko-gotyckiego kościoła Sainte-Marie-Madeleine.
Nadszedł czas powrotu do domu. Niestety?
Relacjonował: Paweł Dziekoński, 3. Hufiec Warszawski